czwartek, 29 grudnia 2016

Christmas time


As I promised, this is the first post in English. I know it takes time before I start to be confident, but it is a good practice. So, let's keep it simple and let's get started :)

My first Christmas without family and friends wasn't so easy (let's imagine Christmas Eve morning, when you wake up and realize that you're alone on the other side of the Ocean). But... I'm really thankful for having this amazing host family. They made this Christmas very special. Even though, there were lots of differences, they gave me opportunities to feel comfortable, welcomed and happy.
It was so funny watching kids preparing cookies and milk for Santa and carrot for his reindeer... watching them hopping in the bed to fall asleep as fast as it is possible in order to Santa can come... watching them unwrapping presents in Christmas morning...
I'm lucky to be surrounded by so many good people! Some people say that first Christmas without family is the hardest one, but it's not too tough when you have such amazing family and friends around you.
I even didn't realize that it's been 7 months since I crossed the border of the States!
Time is passing too fast and I'm still learning how to catch moments :)

P.S. I've been a good girl, because I still find presents under the Christmas tree. Thanks Santa ;)









środa, 30 listopada 2016

Miasto muzyki


Długo już nic nie pisałam, co całkowicie nie odbiega od mojej częstotliwości publikacji postów.
Jak niektórzy wiedzą, w czwartek 24 listopada, Amerykanie obchodzili Thanksgiving, czyli święto dziękczynienia. W tym dniu wszystkie indyki żyją w strachu, by nie nadeszła ich kolej na prezentację na świątecznym stole. A tak na poważnie, to lubię to święto - serio warto pomyśleć za co można podziękować. Za często prosimy, za mało dziękujemy...
Ale wracając do tematu, to z tej okazji, miałam cztery dni wolnego. Mogłam spożytkować je świętując z moją host rodziną, albo spędzić je jakkolwiek mi się podoba. Wybrałam drugą opcję, bo nie mogłam doczekać się, kiedy w końcu zapakuję się w samolot dokądkolwiek.

Tym razem trafiłam do Nashville, TN, miasta muzyki country.
I jakiekolwiek macie skojarzenia o muzyce country, tak własnie wygląda to miasto!
Całe mnóstwo barów na głównej ulicy Broadway z live music grającą od rana do późnej nocy, sklepy z kowbojkami, kapeluszami, instrumentami muzycznymi, uliczni grajkowie, neony, muzea, murale... To wszystko można spotkać w Nashville.
Zatrzymałyśmy się w hostelu, który już na wstępie wprowadzał gości w klimat country swoim wielkim na pół ściany muralem:



Pierwszy dzień spędziłam obchodząc całe Nashville, więc wracając do hostelu nie czułam nóg. Ale warto było! Capitol, Parthenon (prawie jak w Atenach!), parki, główne ulice miasta są przepiękne. Oto dowód :)















W piątek, a raczej "black friday", ludzie przenieśli się z ulic do centrów handlowych. A ja.... podążyłam za nimi! :)) Naprawdę jest to w USA wielkie wydarzenie. I fakt, że sporo rzeczy nie jest poprzecenianie, no to jednak większość jest i naprawdę warto wybrać się na wielkie zakupy w ten dzień. Cieszyłam się, że wracałam do Waszyngtonu autobusem, bo mój nadbagaż nie kwalifikowałby się do lotu.
A odnośnie autobusu.... no cóż... myślałam, ze nie wytrzymam tak długiej podróży siedząc w jednym miejscu. Jednak nie w tym tkwił haczyk, a w podróżujących ze mną. Po prostu strach było wsiąść!
Jakby jednak nie patrzeć, zawsze to jakieś nowe doświadczenie.


P.S. Stuknęło mi 6 miesięcy w USA - nie wiem jak to się stało!
P.S.2. Chciałabym zacząć nagrywać filmiki/pisać posty w języku angielskim - czy i z jakim rezultatem - zobaczymy ;) Ale byłoby to niezłe ćwiczenie.
P.S.3 Zbliżają się Święta! Pierwsze poza domem....

"I haven't been everywhere, but it's on my list! 'couse to travel is to                                                     live"



poniedziałek, 7 listopada 2016

Ruda jesień


       Jesienne dni przeplatane są mroźnymi porankami i wieczorami, szaleństwem wyborów prezydenckich, codziennymi obowiązkami i przyjemnościami i nade wszystko całym mnóstwem kolorów, którymi można nacieszyć oczy.
Nie pamiętam listopada, w którym temperatura sięgałaby 18st C, a słońce uparcie świeciło na bezchmurnym niebie. Normalną rzeczą jest spotkanie na chodniku wiewiórek, zająców, czy jeleni.
Żałuję, że nie wymyślono takiego aparatu, który odzwierciedlałby dokładnie to co widzę i przechowywałby je wraz ze wspomnieniami.

Poniżej kilka zdjęć, które nijak mają się do tego, co widzę na co dzień :)












Say what you wanna say
And let the words fall out

I wanna see you be brave

wtorek, 1 listopada 2016

Treat or trick


Październik zawsze kojarzył mi się z kolorowymi drzewami, opadającymi liśćmi, kałużami na drodze, z kupnem cieplejszych ubrań i butów na zimę, z rozpoczynającym się rokiem akademickim.
Październik jest miesiącem, który poprzedza najbardziej nielubiany przeze mnie listopad.
W USA październik kojarzy się tylko z jednym - HALLOWEEN!!!

Przez całe 31 dni można zobaczyć szał w jaki wpadają ludzie, próbując "najstraszniej" przyozdobić swój dom i podwórka.
Nie lubię tego "święta". Nie znajduję przyjemności w baniu się, w straszeniu, w patrzeniu na czarownice i nagrobki wystawione przed dom. Nie podobają mi się przebrania ludzi bawiących się w klubach, na ulicach miast, uczestniczących w halloweenowych paradach.
Nie da się jednak przejść koło tego obojętnie. Jest to tak mocno zakorzenione w kulturę amerykańską, że chcąc - nie chcąc, uczestniczy się w całych wydarzeniach.
Najsmutniejsze jest jednak to, że, podobnie jak przyozdabia się ulice w duchy i dynie czekając na Halloween, za miesiąc pojawią się dekoracje bożonarodzeniowe.
Ani w pierwszym, ani w drugim przypadku nie wiedząc co świętują...

Postanowiłam, że będąc w Stanach, spróbuję wszystkiego dotknąć, poczuć, przeżyć, spróbować poznać ich kulturę.
Gdy spytałam dzieci, dlaczego obchodzą Halloween, odpowiedziały, że to zabawne i że dostają bardzo dużo cukierków tego dnia.
Pomyślałam: OK! Zobaczymy. I mocno się zdziwiłam widząc całe mnóstwo dzieci z rodzicami oraz nastolatków chodzących w kostiumach po ulicy i pukających do drzwi sąsiadów po "treat or trick".
Nikogo nie dziwi spotkanie na ulicy wiedźmy, ducha, zombie, księżniczek, czarownic, Harrego Pottera, czy kreskówkowych bohaterów.
Jest to na tyle "huczne święto", że oprócz cukierków można dostać pizzę, wino/piwo, jakąś przekąskę!
W ciągu dwóch godzin, moja trójka dzieci zebrała ok. 600 cukierków. I tak, jak w niektórych domach je się je przez cały rok, tak w moim następuje wielkie liczenie słodyczy w salonie, po czym jest tzw. "switch-switch" - dzieci zatrzymują tylko część słodkości, a pozostałe oddają rodzicom w zamian za zabawki.
Nie powiem, że nie bawiłam się dobrze wczoraj. Było to zupełnie coś nowego, coś, czego w Polsce nie ma. Typowo "amerykańskie". Nie powiem, że nie uśmiałam się patrząc na moje dzieci, które z podekscytowaniem biegały od domu do domu wołając na zmianę "treat or trick" albo "happy halloween". Nie powiem, że nie cieszyłam się, gdy i ja dostałam całą masę słodyczy (kto by się nie cieszył??!!).
Jednak... nie chciałabym, by moje dziecko przebierało się za czarownicę...
Teraz czas na spakowanie upiorów do pudeł, włożenie na strych i zainstalowanie światełek bożonarodzeniowych.
Nikt tu nie pamięta, że dzisiaj 1 listopada.

Kto ma odwagę poniżej zdjęcia + filmik :)





















wtorek, 18 października 2016

12$ w kieszeni



Kiedy zostajesz z 12$ w kieszeni sama w innym mieście, bez jedzenia i biletu transportu miejskiego, który zawiózłby na lotnisko to....

Ale od początku!
    Znów mam zaległości w pisaniu i chyba już tak zostanie :) (Nie)stety życie w USA to nie tylko czas wolny i podróżowanie, to również praca, nauka, spotkania i całkiem zwyczajne, przeplatane rutyną dni, które skutecznie demotywują przed pisaniem bloga.
    Ponad dwa tygodnie temu moja codzienność została zakłócona przez wyjazd do Chicago i Indianapolis. I tak, jak łatwo przyszło mi zakochać się w Chicago, tak w Indy nie ma kompletnie nic oprócz Indianapolis Motor Speedway (fani wyścigów mają tam niebo!!!).
Dwa dni w Chicago spedziłam na zwiedzaniu, oglądaniu, próbowaniu (nie można być w Chicago i nie spróbować hot dogów i deep dish pizzy!), a efektem końcowym są przepiękne zdjęcia i wspomnienia:











Po Chicago przyszedł czas na ogarnięcie Indy. Jadąc busem do hostelu, gdzie miałam nocować, stałam się atrakcją turystyczną. Dość łatwo się nią staję przez inny akcent, więc ludzie pytając skąd jestem szybko nawiązują ze mną rozmowę. Tak było i tym razem.
Zapytam się kierowcę autobusu o bilet autobusowy, po czym usiadłam sobie grzecznie gdzieś w połowie autobusu. Nagle słyszę standardowe już: "where are you from?" No i tak 20-minutowa droga upłynęła mi nie tylko na rozmowie z kierowcą, ale też z innymi pasażerami, którzy przysłuchiwali się jej.
Był tylko jeden chłopak, który siedział obok mnie i niewiele interesował się naszą rozmową, bo słuchał muzyki. Widząc jednak, że cały czas gadam do kogoś, zdjął je i zapytał znane mi:
"so...where are you from?".
Po 5 miesiącach odpowiadania na te same pytanie, mam już ułożone formułki :)))
Ale, ale... nagle słyszę całkiem to nowe pytanie...."a masz bilet autobusowy? Bo ja już go nie potrzebuję, a jest ważny cały dzień!" Nie zdawałam sobie jeszcze wtedy sprawy z tego, że ten chłopak uratował mi tylek.
Zostawiłam walizkę w hostelu i pojechałam na stadion obejrzeć wyścigi Red Bull Air Force:





W niedzielę, niczego nieświadoma, sprawdzając stan mojego konta, mocno się zdzwiłam widząc na nim 12$. I nie było to zabawne, bo musiałam przeżyć niedzielę i poniedziałek, kupić jedzenie, bilet autobusowy do hostelu i na lotnisko.
I tu zaczyna się opowieść o tym, jak nic można nie mieć, a wszystko dostać!
Bilet autobusowy na niedzielę dostałam od chłopaka w autobusie!
Śniadanie w hostelu!
A z lotniska odebrała mnie koleżanka (pozdro+ dzięki!)

Morał historii jest taki, że:
  - poszalałam, byłam niezbyt odpowiedzialna :p
  - mam mega znajomych!
  - au pair zarabia za mało :))
  - jest Ktoś, kto się mną opiekuje! Zawsze! :))